Ściąganie to nie grzech… KK mnie zaskoczył
Dawno nie miałem okazji przeczytać tak inteligentnego wywodu dlaczego piractwo to nie kradzież, ani grzech. Pozwolę sobie zacytować w całości artykuł, autorstwa Andrzej Macura:
Po ósme: Nie zeznawaj fałszywie w Dzienniku
Dzisiejszy Dziennik przedstawił nas jako tych, którzy chcą walczyć ze ściąganiem z sieci. Wyjaśniam: nie mamy takiego zamiaru.
W „Dzienniku” opublikowano artykuł pod tytułem „Po siódme: Nie kradnij na Chomiku”. Zostaliśmy tam przedstawieni jako ci, którzy przyłączają się do inicjatywy katolickich księgarń i wydawnictw mających zamiar walczyć z plagą internautów nielegalnie ściągających z sieci książki i audiobooki. Wyjaśniam: nie przyłączyliśmy się. Co gorsze, gdyby nawet nas o to poproszono, chyba byśmy się nie przyłaczyli. Przynajmniej do apelu o takim spojrzeniu na problem, jak to przedstawił Dziennik.
Dlaczego? Bardzo często zamiast zagadnienie rzetelnie przedyskutować kwituje się je zdaniem „to jest zwyczajna kradzież”, „to jest grzech”. Tymczasem sprawa nie jest tak oczywista. Uznając jakieś prawo twórców do własności intelektualnej trzeba zwrócić uwagę na parę istotnych, a zupełnie w przedstawianiu problemu pomijanych spraw.
Po pierwsze, w teologii moralnej naczelną zasadą odnośnie do siódmego przykazania nie jest „święte prawo własności” ale zasada powszechnego przeznaczenia dóbr (KKK 2402-2406). Realizując tę zasadę w przeszłości między innymi zakładano biblioteki, umożliwiające zdobycie wiedzy bez konieczności kupowania drogich książek. Postawienie znaku równości między skorzystaniem z kopii książki, utworu muzycznego czy filmu a zwyczajną kradzieżą ignoruje fakt, że człowiek jednak powinien mieć możliwość uczestniczenia w kulturze nawet, jeśli go nie stać na kupno wszystkich interesujących go utworów.
Po drugie, nie można stawiać znaku równości między kopią książki, utworu muzycznego, filmu a workiem kartofli czy rowerem. Zabranie komuś tych ostatnich powoduje, że pierwotny właściciel je traci, już nie może z nich skorzystać. Skopiowanie czyjejś książki, muzyki, filmu nie pozbawia właściciela jego własności. Może dalej ich używać i na nich zarabiać. Jeśli coś traci, to spodziewany zysk.
Można oczywiście powiedzieć, że ten zysk mu się za wykonaną pracę należy. To prawda. Trzeba jednak zauważyć, że normalnie do zapłacenia za wykonaną prace potrzebna jest jakaś umowa między twórcą a odbiorcą. Tu jej nie ma. Twórca zakłada, że zysk osiągnie. I często przy szacowaniu strat chyba nawet nie bierze pod uwagę tego, że ściągnięcie utworu nie oznacza jeszcze korzystania z niego. Przecież nie każdy, kto w księgarni bierze książkę do ręki, zaraz ją kupuje.
Czy pomogłyby w rozwiązaniu problemu miejsca w sieci, w których za rozsądną cenę można by kupić poszukiwane materiały? Tak bywa z dostępem do niektórych e-gazet. W każdym razie sprawa własności intelektualnej w dobie ksero, mp3 i Internetu na pewno wymaga mądrych uregulowań. Także moraliści powinni to zagadnienie gruntownie przedyskutować. Nie sprzeciwiamy się temu. W imię prawdy i uczciwości nie możemy jednak się zgadzać na spłycanie zagadnienia. I stawianie znaku równości między dobrami materialnymi i tworami kultury.
Dodać oliwy do ognia? W argumentacji teologów dość często wychodzi się od tezy „już w Piśmie świętym”. W Piśmie Świętym Pan Jezus, nie szanując praw autorskich do receptury chleba, paroma karmi całą rzesze. W cudowny sposób go powiela. Dwa razy. I to tak, że Jego uczniowie po każdym zbierają kosze ułomków. A przecież mieszkańcy okolicznych wiosek też mogli zżymać się, że nie sprzedali tego chleba, który napiekli widząc idące za Jezusem tłumy. Interpretacja naciągana? Możliwe. Ale powinniśmy o tym rozmawiać, a nie godzić się na dyktat jednej ze stron tego konfliktu.
I co wy na to?
BTW. Do czego to doszło bym cytował katolicy portal.