„Związek partnerski”, to wynalazek z przed jakiś 30 lat. Pomysł jest stosunkowo rozsądny, bo pozwala na rozwiązanie pewnych problemów natury prawnej (dziedziczenie, wizyty w szpitalu itp) w przypadku homosiów. Z drugiej strony to takie „niedorobione” małżeństwo w przypadku normalnych związków (tak, normalny = heteroseksualny), w którym występuje „syndrom starej panny” – chcem, alem siem bojem. Metod opisania w prawie tego typu relacji na świecie jest wiele. Mi jednak najbardziej podoba się ta z Izraela.
Od Żydów zawsze powinniśmy się uczyć. To bardzo mądry naród, który potrafi wiele problemów rozwiązywać w sposób cwany. W przypadku „związków partnerskich” utworzyli majstersztyk prawny. W Izraelu nie ma możliwości zawarcia związku przez dwie osoby tej samej płci. Jednocześnie państwo uznaje związki zawarte poza granicami. Mówiąc prościej dwóch imbryczkowatych żydów jedzie do Holandii i bierze ślub. Wracają do Izraela i nikt nie ma nic przeciwko. Jednocześnie na miejscu ichniejsze moherowe berety (zwane chałaciarzami) nie mogą się przyczepić do grzesznej praktyki w prawie. Wszystko cacy. Czyż nie jest to piękne rozwiązanie?